Реклама полностью отключится, после прочтения нескольких страниц!



Z chomika Valinor

Goscinny René

Jean Jacques Sempé [il.]

Wakacje Mikołajka

przeł. [z fr.] Barbara Grzegorzewska

Tytuł oryginału francuskiego

LES VACANCES DU PETIT NICOLAS

Ilustracje reprodukowane z wydania francuskiego


Skończył się pracowity rok szkolny. Mikołaj dostał wyróżnienie za elokwencję, nagradzające raczej ilość, niż jakość, i rozstał się z kolegami o imionach: Alcest, Rufus, Euzebiusz, Gotfryd, Maksencjusz, Joachim, Kleofas i Ananiasz. Zeszyty i książki zostały schowane do szafy, czas teraz pomyśleć o wakacjach.

U Mikołaja z wyborem miejsca wakacji nie ma kłopotu, gdyż...


Tata decyduje

Co roku, to jest w zeszłym roku i dwa lata temu, bo wcześniej to było dawno i nie pamiętam, tata i mama strasznie się kłócą, gdzie jechać na wakacje, a potem mama zaczyna płakać i mówi, że pojedzie do swojej mamy, ja też płaczę, bo bardzo lubię Bunię, ale u niej nie ma plaży, i w końcu jedziemy tam, gdzie chce mama, ale nie do Buni.

Wczoraj po kolacji tata spojrzał na nas z obrażoną miną i powiedział:

— Słuchajcie! W tym roku ja decyduję i nie życzę sobie dyskusji! Pojedziemy na Południe. Mam adres willi do wynajęcia w Leśnych Kątach. Trzy pokoje, woda bieżąca, światło. Nie chcę słyszeć o żadnym pensjonacie, gdzie obrzydliwie karmią.

— Dobrze, kochanie — powiedziała mama — uważam, że to świetny pomysł.

— Juhu! — zawołałem i zacząłem biegać dookoła stołu, bo jak się człowiek cieszy, to trudno mu usiedzieć na miejscu.

Tata otworzył szeroko oczy, jak zawsze, kiedy jest zdziwiony, i zapytał:

— Ach, tak?

Kiedy mama sprzątała ze stołu, tata wyciągnął z szafy swoją maskę pływacką.

— Zobaczysz, Mikołaj — powiedział — całymi dniami będziemy pływać pod wodą i łowić ryby.

Trochę się przestraszyłem, bo ja jeszcze nie za dobrze umiem pływać; jak mnie położyć na wodzie, to robię „deskę", ale tata powiedział, żebym się nie bał, że nauczy mnie pływać, że w młodości był mistrzem międzyokręgowym w pływaniu stylem dowolnym i mógłby jeszcze bić rekordy, gdyby miał czas trenować.

— Tata nauczy mnie łowić ryby pod wodą! — pochwaliłem się mamie, kiedy przyszła z kuchni.

— To świetnie, kochanie — odpowiedziała mama — chociaż podobno w Morzu Śródziemnym już prawie nie ma ryb. Za dużo tam rybaków.

— Nieprawda! — powiedział tata, ale mama poprosiła go, żeby nie kłócił się z nią w obecności dziecka, ona powtarza tylko to, co przeczytała w gazecie. A potem wzięła się do robótki, którą zaczęła już bardzo dawno temu.

— Jak nie ma ryb — powiedziałem do taty — to pod wodą będziemy wyglądać jak idioci!

Tata schował maskę do szafy nic nie mówiąc. Byłem trochę zły: bo rzeczywiście, za każdym razem, jak idziemy z tatą na ryby, zawsze jest to samo — wracamy z niczym. Tata usiadł i wziął do ręki gazetę.

— To jak — zapytałem — gdzie można łowić ryby pod wodą?

— Zapytaj swojej matki — odpowiedział tata — ona się na tym zna.

— W Atlantyku, kochanie — odpowiedziała mama.

Więc spytałem, czy Atlantyk jest daleko od miejsca, gdzie jedziemy, a tata powiedział, że gdybym się lepiej uczył, nie zadawałbym takich pytań. To było niesprawiedliwe, bo w szkole nie ma lekcji łowienia ryb pod wodą. Ale nie powiedziałem nic, widziałem, że tata nie bardzo ma ochotę na rozmowy.

— Musimy zrobić listę rzeczy do zabrania — powiedziała mama.

— O, nie! — krzyknął tata. — W tym roku nie będziemy wyjeżdżać objuczeni jak wielbłądy. Spodenki kąpielowe, szorty, najpotrzebniejsze ubrania, parę swetrów...

— A poza tym garnki, ekspres do kawy, czerwony koc i trochę naczyń — powiedziała mama.

Tata zerwał się z fotela, bardzo zły, otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie zdążył, bo mama zapytała:

— Pamiętasz, co nam opowiadali sąsiedzi w zeszłym roku, kiedy wynajęli willę? Z

naczyń zastali raptem trzy wyszczerbione talerze, a w kuchni były dwa garnki, z czego jeden dziurawy. Musieli za cenę złota kupować na miejscu wszystkie potrzebne rzeczy.

— Blédurt jest mało zaradny — powiedział tata. I usiadł.

— Możliwe — zgodziła się mama — ale jak będziesz chciał zupy rybnej, nie ugotuję ci jej w dziurawym garnku, nawet jeżeli uda się nam zdobyć ryby.

Wtedy zacząłem płakać, bo rzeczywiście to żadna frajda jechać nad morze, w którym nie ma ryb, kiedy tuż obok są jakieś Atlantyki, gdzie jest ich pełno. Mama odłożyła robótkę, przytuliła mnie do siebie i powiedziała, żebym się nie przejmował wstrętnymi rybami i że miło mi będzie co rano spoglądać na morze z okna mojego ślicznego pokoiku.

— No, niezupełnie — wyjaśnił tata — z willi nie widać morza. Ale jest niedaleko, o dwa kilometry. To był ostatni dom do wynajęcia w Leśnych Kątach.

— Ależ oczywiście, kochanie — powiedziała mama. A potem mnie pocałowała i zacząłem bawić się na dywanie dwoma kulkami, które wygrałem w szkole od Euzebiusza.

— Oczywiście plaża jest kamienista? — zapytała mama.

— Nie, moja droga! Nic podobnego! — zawołał tata, bardzo zadowolony. — To plaża piaszczysta! Piękny drobniutki piaseczek! Nie znajdziesz tam ani jednego kamienia!

— To dobrze — powiedziała mama. — Przynajmniej Mikołaj nie będzie całymi dniami puszczał kaczek. Od kiedy go nauczyłeś, dosłownie szaleje za tą zabawą.


Więc znowu zacząłem płakać, bo jasne, że fajnie jest puszczać kaczki, czasem tak mi się udaje, że podskakują po cztery razy, i w końcu to niesprawiedliwe, żeby jechać do tego starego domu z dziurawymi garnkami, daleko od morza, gdzie nie ma ani kamieni, ani ryb.

— Jadę do Buni! — zawołałem i kopnąłem jedną z kulek od Euzebiusza.

Mama znowu mnie przytuliła i powiedziała, żebym nie płakał, że z nas wszystkich tacie najbardziej potrzebny jest urlop i że nawet jeśli miejsce, które wybrał, jest brzydkie, musimy tam jechać udając, że jesteśmy zadowoleni.

— Ale przecież... — powiedział tata.

— Ja chcę puszczać kaczki! — zawołałem.

— Będziesz puszczał kaczki w przyszłym roku — powiedziała mama — jeśli tata zdecyduje zabrać nas do Morskich Skałek.

— Gdzie? — zapytał tata, który stał ciągle z otwartymi ustami.

— Do Morskich Skałek — powtórzyła mama — w Bretanii, gdzie jest Atlantyk, dużo ryb i pewien miły pensjonat z oknami wychodzącymi na plażę z piaskiem i kamieniami.

— Ja chcę jechać do Morskich Skałek! — zawołałem. — Ja chcę jechać do Morskich Skałek!

— Ależ kochanie — powiedziała mama — bądź rozsądny, przecież tata decyduje.

Tata przejechał ręką po twarzy, westchnął głęboko i powiedział:

— W porządku. Zrozumiałem! Jak się nazywa ten pensjonat?

— Rybitwa, kochanie — odpowiedziała mama.

Tata obiecał, że dobrze, napisze, żeby dowiedzieć się, czy są jeszcze wolne pokoje.

— Nie trzeba, kochanie — wyjaśniła mama — to już załatwione. Mamy pokój 29 z widokiem na morze i łazienką.

I mama poprosiła tatę, żeby się nie ruszał, bo chce sprawdzić długość swetra, który robi na drutach. Podobno noce w Bretanii bywają chłodne.

Gdy ojciec Mikołaja podjął już decyzję, nie pozostawało nic innego jak tylko posprzątać w domu, założyć pokrowce na meble, zwinąć dywany, zdjąć obrazy, spakować rzeczy nie zapominając o jajkach na twardo i bananach na drogę.

Podróż pociągiem minęła szczęśliwie, choć matkę Mikołaja spotkały wymówki za to, że sól do jajek zapakowała do brązowej torby, którą nadano na bagaż. Ale oto i Morskie Skałki, pensjonat Rybitwa. Jest plaża, zaczynają się wakacje...


Plaża jest fajna

Na plaży jest bardzo wesoło. Poznałem masę chłopaków: Błażeja, Fortunata i Mamerta — ale z niego głupek! — poza tym Ireneusza, Fabrycego, Kosmę i lwa, który nie jest na wakacjach, bo jest miejscowy. Bawimy się razem, kłócimy się, nie odzywamy się do siebie i jest strasznie fajnie.

— Pobaw się grzecznie z kolegami — powiedział dziś rano tata — ja sobie odpocznę i trochę się poopalam. — A potem zaczął się smarować olejkiem i śmiał się mówiąc: — Ach, jak sobie pomyślę o kolegach, którzy zostali w biurze!

Zaczęliśmy się bawić piłką Ireneusza.

— Idźcie grać trochę dalej — powiedział tata, kiedy skończył się smarować i bęc!

piłka palnęła go w głowę.

To się tacie nie spodobało. Okropnie się rozzłościł i z całej siły kopnął piłkę, która wpadła do wody, daleko od brzegu. To był wspaniały kop.

— Coś podobnego — powiedział tata.

Ireneusz poleciał gdzieś i wrócił ze swoim tatą. Tata Ireneusza, który jest strasznie duży i gruby, miał niezadowoloną minę.

— To on! — powiedział Ireneusz pokazując palcem na mojego tatę.

— To pan — zapytał tata Ireneusza mojego tatę — wrzucił do wody piłkę małego?

— No tak —odpowiedział mój tata tacie Ireneusza — ale przedtem dostałem nią w głowę.

— Plaża jest po to, żeby się dzieci bawiły — powiedział tata Ireneusza — a jak się panu nie podoba, to niech pan siedzi w domu. Póki co trzeba iść po tę piłkę.

— Nie zwracaj uwagi — poradziła mama. Ale tata wolał zwrócić uwagę.

— Dobrze, dobrze — powiedział — zaraz po nią pójdę.

— Tak — powiedział tata Ireneusza — na pana miejscu

zrobiłbym to samo.

Pójście po piłkę, którą wiatr popchnął bardzo daleko, zajęło tacie sporo czasu.

Kiedy wrócił, wyglądał na zmęczonego. Oddał piłkę Ireneuszowi i powiedział do nas:

— Słuchajcie, dzieci, chciałbym spokojnie odpocząć. Dlaczego, zamiast grać w piłkę, nie pobawicie się w coś innego?

— Na przykład w co, niech pan powie? — zapytał Mamert. Ale z niego głupek!


— Nie wiem — odpowiedział tata — kopcie doły, to świetna zabawa kopać doły w piasku.

Okropnie spodobał się nam ten pomysł i każdy wziął swoją łopatkę. Tata chciał

posmarować się na nowo, ale nie mógł, bo w butelce nie było już olejku.

— Pójdę do sklepu na końcu deptaka — powiedział, a mama zapytała, czemu nie poleży chwilę spokojnie.

Zaczęliśmy kopać dół. Niesamowity, szeroki i głęboki jak nie wiem co. Kiedy tata wrócił z olejkiem, zawołałem go i zapytałem:

— Widziałeś hasz dół, tata?

— Bardzo ładny, kochanie — powiedział tata próbując otworzyć butelkę zębami. A potem przyszedł jakiś pan w białej czapce i zapytał, kto pozwolił nam kopać doły na plaży.

— On, psze pana! — zawołały wszystkie chłopaki pokazując na mojego tatę.

Byłem bardzo dumny, bo myślałem, że pan w czapce tacie po-gratuluje. Ale pan nie wyglądał na zadowolonego.

— Czy pan oszalał — zapytał — żeby podsuwać dzieciom podobne pomysły?

Tata, który ciągle się męczył, żeby otworzyć olejek, powiedział:

— A bo co?

A wtedy pan w czapce zaczął krzyczeć, że to nie do wiary, jak ludzie są pozbawieni wyobraźni, że wpadając do dołu można sobie złamać nogę, że jak będzie przypływ, ci, którzy nie umieją pływać, stracą grunt i utopią się w tym dole, że piasek może się osunąć i któryś z nas zostanie w środku, że w takim dole może zdarzyć się mnóstwo strasznych rzeczy, i że koniecznie trzeba go zakopać.

— Dobrze — powiedział tata — zakopcie dół, dzieci. Ale chłopaki nie chciały zakopać dołu.

— Taki dół — powiedział Kosma — jest fajny, jak się go kopie, ale zakopywać to żadna frajda.

— Chłopaki, idziemy się kąpać! — zawołał Fabrycy. I wszyscy pobiegli do wody. Ja zostałem, bo wyglądało na to, że tata ma jakiś kłopot.

— Dzieci! Dzieci! — krzyczał tata, ale pan w czapce powiedział:

— Niech pan zostawi dzieci w spokoju i szybko zakopie mi ten dół!

I poszedł sobie.

Tata westchnął ciężko i pomógł mi zakopywać dół. Mieliśmy tylko jedną łopatkę, więc zajęło to dużo czasu i ledwieśmy skończyli, mama powiedziała, że pora wracać na obiad i żebyśmy się pośpieszyli, bo jak się przyjdzie za późno, to z obiadu nici.


— Zabierz swoje rzeczy, łopatkę, wiaderko i chodź — powiedziała do mnie mama.

Zabrałem rzeczy, ale nie mogłem znaleźć wiaderka.

—— Nie szkodzi, idziemy — oświadczył tata. Wtedy rozpłakałem się na dobre.

Moje śliczne żółto-czerwone wiaderko, z którego wychodziły fantastyczne babki!

— Spokojnie — powiedział tata — gdzie zostawiłeś wiaderko?

Powiedziałem, że może zostało na dnie tego dołu, cośmy go właśnie zakopali. Tata spojrzał na mnie tak, jakby chciał mi dać klapsa, więc zacząłem płakać jeszcze bardziej i tata powiedział, że dobrze, poszuka wiaderka, tylko żebym już przestał wrzeszczeć mu nad uchem. Mój tata jest najfajniejszy ze wszystkich tatusiów! Ponieważ ciągle mieliśmy jedną łopatkę na dwóch, nie mogłem mu pomóc i przyglądałem się, jak kopie, kiedy usłyszeliśmy za sobą gruby głos:

— Czy pan sobie ze mnie robi kpiny?

Tata krzyknął, odwróciliśmy się i zobaczyliśmy pana w białej czapce.

— Zdaje się, że zabroniłem: panu kopać doły—powiedział.

Tata wyjaśnił mu, że szuka mojego wiaderka. Wtedy pan powiedział, że zgoda, ale pod warunkiem, że potem tata zako-pie dół. I został, żeby go pilnować.

— Słuchaj — powiedziała mama do taty — wracam z Mikołajem do pensjonatu.

Dołączysz do nas, kiedy znajdziesz wiaderko.

I poszliśmy. Tata wrócił do pensjonatu bardzo późno, był zmęczony, nie chciało mu się jeść i położył się do łóżka. Wiaderka nie znalazł, ale to nic nie szkodzi, bo okazało się, że zostawiłem je w pokoju. Po południu trzeba było wezwać lekarza z powodu oparzeń taty.

Lekarz powiedział tacie, że przez dwa dni nie wolno mu będzie wstawać z łóżka.

— Kto to widział — zapytał — żeby opalać się nie nasmarowawszy ciała olejkiem.

— Ach — powiedział tata — jak sobie pomyślę o kolegach, którzy zostali w biurze!

Ale mówiąc to już się nie śmiał.

Niestety, zdarza się, że słońce opuszcza Bretanię i przenosi się na jakiś czas na Lazurowe Wybrzeże. Dlatego też właściciel pensjonatu Rybitwa z niepokojem śledzi barometr wskazujący ciśnienie atmosferyczne wczasowiczów...


Dusza towarzystwa

No więc jesteśmy na wakacjach. Mieszkamy w pensjonacie, obok jest plaża i morze, i jest strasznie fajnie, tylko że dzisiaj pada deszcz, do chrzanu z taką pogodą, no bo co w końcu, kurczę blade. Najgorsze, że jak pada deszcz, to dorośli nie mogą sobie z nami poradzić, my jesteśmy niegrzeczni i ciągle są jakieś awantury. Mam tutaj mnóstwo kolegów: Błażeja, Fortunata, Mamerta — ale z niego głupek! — Ireneusza, którego tata jest duży i silny, Fabrycego, no i Kosmę. Są fajni, ale nie zawsze grzeczni. Przy obiedzie — dziś jest środa, więc były pierożki i sznycle, tylko rodzice Kośmy, którzy zawsze biorą dodatkowe dania, dostali langusty — powiedziałem, że chcę iść na plażę.

— Widzisz przecież, że pada — odpowiedział tata — nie zawracaj mi głowy.

Pobawisz się w domu z kolegami.

Powiedziałem, że ja właśnie chcę się pobawić z kolegami, ale na plaży, a wtedy tata zapytał, czy chcę dostać klapsa przy wszystkich. Ponieważ nie chciałem, zacząłem płakać.

Przy stole Fortunata też słychać było płacze, a potem mama Błażeja powiedziała tacie Błażeja, że miał dziwny pomysł, żeby spędzać urlop w miejscu, gdzie bez przerwy pada, a tata Błażeja zaczął krzyczeć, że to nie był jego pomysł i że ostatnim pomysłem, jaki miał w życiu, było małżeństwo. Mama powiedziała tacie, że lepiej nie doprowadzać małego do płaczu, tata krzyknął, że zaczynamy mu grać na nerwach, a Ireneusz upuścił na ziemię krem i dostał lanie od swojego taty. W jadalni zrobił się straszny hałas, przyszedł właściciel pensjonatu i powiedział, że kawa zostanie podana w salonie, że zaraz nastawi nam płyty i że słyszał, jak mówili przez radio, że jutro będzie niesamowite słońce.

W salonie pan Lanternau oświadczył: — Ja się zajmę dziećmi!

Pan Lanternau to taki miły pan, który lubi się bardzo głośno śmiać i ze wszystkimi się przyjaźni. Co chwila klepie kogoś po plecach i tacie nie bardzo się to spodobało, pewnie dlatego, że kiedy pan Lanternau go klepnął, tata był mocno spieczony przez słońce. Któregoś wieczora, kiedy pan Lanternau przebrał się w zasłonę i abażur, właściciel pensjonatu wyjaśnił

tacie, że pan Lanternau to prawdziwa dusza towarzystwa.

— Nie widzę w nim nic zabawnego — powiedział tata i poszedł położyć się spać. Za to pani Lanternau, która jest na wakacjach z panem Lanternau, nigdy się nie odzywa i wygląda na trochę zmęczoną.

Pan Lanternau wstał, podniósł rękę i zawołał:

— Dzieciaki! Wszyscy do mnie! Ustawić się za mną rzędem! Gotowi? Kierunek jadalnia, naprzód, marsz! Raz dwa, raz dwa,

raz dwa! — I pan Lanternau pomaszerował do jadalni, skąd zaraz wyszedł, niezbyt zadowolony. — No i co — zapytał — dlaczego za mną nie poszliście?

— Dlatego — powiedział Mamert (ale z niego głupek!) — że my chcemy bawić się na plaży.

— No nie, no nie — powiedział pan Lanternau — trzeba nie mieć rozumu, żeby w ten deszcz moknąć na plaży. Zobaczycie, potem będziecie chcieli, żeby ciągle padało! — i pan Lanternau zaczął się głośno śmiać.

— Idziemy? — zapytałem Ireneusza.

— Phi — odpowiedział Ireneusz, no i poszliśmy razem z innymi.

W jadalni pan Lanternau odsunął na bok stoły i krzesła i powiedział, że pobawimy się w ciuciubabkę.

— Kto będzie ciuciubabką? — zapytał, a myśmy odpowiedzieli, że on. — Dobrze —

zgodził się pan Lanternau i poprosił, żebyśmy mu przewiązali oczy chusteczką do nosa, ale kiedy zobaczył nasze chustki, wolał wziąć swoją. Potem wyciągnął przed siebie ręce i zaczął

wołać: — Hu, zaraz was złapię! Zaraz was złapię, huhu! — i co chwila głośno się śmiał.

Ja jestem świetny w warcabach i dlatego o mało nie umarłem ze śmiechu, kiedy Błażej powiedział, że jest mistrzem i w warcaby każdego pobije. Błażejowi nie spodobało się to, że się śmieję, powiedział, że jak jestem taki mądry, no to zobaczymy, i poszliśmy do salonu, żeby poprosić o warcaby właściciela pensjonatu, a inni poszli za nami zobaczyć, kto będzie lepszy. Ale właściciel pensjonatu nie chciał pożyczyć nam warcabów, powiedział, że to jest gra dla dorosłych i że mu pogubimy pionki. Kiedyśmy rozmawiali, usłyszeliśmy za sobą gruby głos:

— Nie liczy się. Nie wolno wychodzić z jadalni! — To był pan Lanternau, który nas szukał i znalazł, bo nie miał już zawiązanych oczu. Był cały czerwony i głos mu trochę drżał, zupełnie jak tacie wtedy, kiedy zobaczył, że puszczam bańki mydlane jego nową fajką.

— Dobrze — powiedział pan Lanternau — skoro wasi rodzice poszli odpocząć po obiedzie, zostaniemy w salonie i ładnie się pobawimy. Znam fantastyczną grę. Każdy dostanie kartkę papieru i ołówek, ja powiem jakąś literę i trzeba będzie napisać nazwy pięciu krajów, pięciu zwierząt i pięciu miast. Ten, który przegra, daje fant.

Pan Lanternau poszedł po papier i ołówki, a my poszliśmy do jadalni, żeby krzesłami bawić się w autobus. Kiedy pan Lanternau po nas przyszedł, zdaje się, że był trochę obrażony.

— Wszyscy do salonu! — zawołał. — Zaczniemy od litery „A". Do roboty! — i zaczął okropnie szybko pisać.


— Ołówek mi się złamał, to niesprawiedliwe! — powiedział Fortunat, a Fabrycy krzyknął:

— Psze pana! Kosma ściąga!

— Nieprawda, ty wstrętny kłamco! — odpowiedział Kosma i Fabrycy strzelił go w ucho. Kosma najpierw jakby się trochę zdziwił, a potem zaczął kopać Fabrycego, Potem Fortunat chciał zabrać mi ołówek, właśnie kiedy miałem napisać: „Austria", więc dałem mu pięścią w nos, a wtedy Fortunat zamknął oczy, zaczął walić gdzie popadnie i trafił Ireneusza, a Mamert wrzeszczał:

— Eee, chłopaki! Asnieres to jest kraj?

Robiliśmy straszny hałas i było fajnie jak na przerwie, kiedy bęc! — spadła na ziemię jakaś popielniczka. No i zaraz pędem przyleciał właściciel pensjonatu i zaczął na nas krzyczeć, do salonu przyszli nasi rodzice i pokłócili się z nami i z właścicielem. A pan Lanternau gdzieś sobie poszedł.

Pani Lanternau odnalazła go wieczorem w czasie kolacji. Podobno pan Lanternau przesiedział całe popołudnie na plaży, moknąc na deszczu.

I rzeczywiście, pan Lanternau to prawdziwa dusza towarzystwa, bo kiedy tata zobaczył go wracającego do pensjonatu, to tak się zaczął śmiać, że nie mógł jeść. A przecież w środę wieczorem jest zupa rybna!

Z pensjonatu Rybitwa można zobaczyć morze, jeśli się stanie na krawędzi wanny, trzeba tylko uważać, żeby się nie pośliznąć. Więc jeśli się nie pośliźnie, to przy ładnej pogodzie widać bardzo wyraźnie tajemniczą Wyspę Mgieł, gdzie — jak podaje broszurka wydana przez Ośrodek Informacji Turystycznej — o mało nie uwięziono Żelaznej Maski 1.

Można tam zwiedzić loch, który miał zajmować, oraz kupić pamiątki w stoisku z napojami.

1 Żelazna Maska — tajemniczy mężczyzna więziony w twierdzy Pignerol, a następnie w Bastylii, gdzie zmarł w 1703 r. Zmuszony był zakrywać głowę kapturem na żelaznej obręczy. Ustalenie jego tożsamości budzi w dalszym ciągu spory wśród historyków.


Wyspa Mgieł

Fajnie, bo wybieramy się na wycieczkę statkiem. Państwo Lanternau jadą z nami i tata nie jest tym zachwycony, bo on, zdaje się, niezbyt lubi pana Lanternau. Właściwie to nie rozumiem dlaczego. Pan Lanternau jest bardzo śmieszny i ciągle stara się wszystkich zabawić. Wczoraj przyszedł do jadalni z przyprawionym nosem i wielkimi wąsami i powiedział właścicielowi pensjonatu, że ryba jest nieświeża. Okropnie mnie to rozśmieszyło.

Kiedy mama powiedziała pani Lanternau, że wybieramy się na Wyspę Mgieł, pan Lanternau zawołał:

— Świetny pomysł, jedziemy razem z wami, przynajmniej nie będzie wam nudno! —

a potem tata złościł się na mamę, że głupio zrobiła i że ta niewydarzona dusza towarzystwa popsuje nam całą wycieczkę.

Wyszliśmy z domu rano, z koszykiem pełnym zimnych szny-cli, kanapek, jajek na twardo, bananów i napoju jabłkowego. Było strasznie fajnie. A potem przyszedł pan Lanternau w białej marynarskiej czapce — ja chcę mieć taką samą — i za-wołał:

— Załoga gotowa do wejścia na pokład? Naprzód, raz dwa, raz dwa, raz dwa!

Tata powiedział coś cicho, a mama spojrzała na niego wielkimi oczami.

Kiedy w porcie zobaczyłem statek, trochę się rozczarowałem, bo był całkiem mały.

Nazywał się „Joanna", jego właściciel miał dużą czerwoną głowę z beretem na czubku, ale nie był ubrany w mundur z mnóstwem złotych galonów — a tak liczyłem, że opowiem o tym chłopakom w szkole po powrocie z wakacji, ale to nic, i tak im opowiem, no bo co, kurczę blade!

— Jak tam, kapitanie — zapytał pan Lanternau — wszystko gotowe do rejsu?

— To państwo są tymi turystami, którzy jadą na Wyspę Mgieł? — zapytał właściciel, no i wsiedliśmy na statek. Pan Lanternau stanął pośrodku i zawołał:

— Zdjąć cumy! Postawić żagle! Cała naprzód!

— Niech pan się tak nie wierci — powiedział tata— powrzuca pan wszystkich do wody!

— Och, tak — dodała mama — niech pan będzie ostrożny, panie Lanternau.

A potem zaśmiała się cicho, ścisnęła mnie bardzo mocno za rękę i powiedziała, że

„nie trzeba się bać, kochanie". Ale ja, opowiem to w szkole po wakacjach, i tak nigdy się nie boję.

— Proszę się niczego nie bać, droga pani — powiedział pan Lanternau do mamy —


ma pani na pokładzie starego marynarza!

— Pan był marynarzem? — zapytał tata.

— Nie — odpowiedział pan Lanternau — ale mam w domu na kominku mały żaglowiec w butelce!

Roześmiał się głośno i mocno klepnął tatę w plecy.

Właściciel statku nie postawił żagli, jak prosił pan Lanternau, bo na statku nie było żagli. Był silnik, który robił pyrpyrpyr i pachniał tak samo jak autobus, przejeżdżający obok naszego domu. Wyszliśmy z portu, były małe fale i statek się kołysał, fajnie było jak nie wiem co!

— Morze będzie spokojne? — zapytał tata właściciela statku. — Nie zanosi się przypadkiem na burzę? Pan Lanternau zaczął się śmiać.

— Boi się pan — powiedział do taty — że dostanie pan morskiej choroby!

— Morskiej choroby? — odpowiedział tata. — Pan chyba żartuje. Ja nigdy nie choruję. Założą się, że pan dostanie morskiej choroby wcześniej ode mnie!

— Trzymam zakład — powiedział pan Lanternau i mocno uderzył tatę w plecy, a tata zrobił taką minę, jakby chciał mu oddać.

— Co to jest morska choroba, mamo? — zapytałem.

— Porozmawiajmy o czym innym, dobrze, kochanie? — odpowiedziała mama.

Fale robiły się coraz większe i było coraz fajniej. Stąd, gdzieśmy byli, widać było pensjonat: wydawał się bardzo mały i rozpoznałem okno wychodzące na naszą wannę, bo mama rozwiesiła do suszenia swój czerwony kostium. Podobno na Wyspę Mgieł płynie się godzinę. To cała podróż!

— Wie pan — powiedział do taty pan Lanternau — znam kawał, który pana ubawi.

Niech pan posłucha: dwóch włóczęgów miało ochotę na spaghetti...

Niestety nie mogłem dowiedzieć się, co było dalej, bo resztę pan Lanternau opowiedział tacie na ucho.

— Niezły — przyznał tata — a czy zna pan kawał o lekarzu, który leczył pacjenta na niestrawność? — a ponieważ pan Lanternau go nie znał, tata opowiedział mu na ucho.

Zwariować z nimi można! Mama nie słuchała, patrzyła w stronę pensjonatu. Pani Lanternau jak zwykle nic nie mówiła. Ona zawsze wygląda, jakby była trochę zmęczona.

Przed sobą mieliśmy Wyspę Mgieł, była jeszcze daleko i wyglądała bardzo ładnie na tle białej piany. Ale pan Lanternau nie patrzył na wyspę, tylko na tatę i, śmieszny pomysł, uparł się, żeby mu opowiedzieć, co jadł w jakiejś restauracji przed wyjazdem na wakacje. A tata, który przecież zwykle nie lubi rozmawiać z panem Lanternau, wyliczył wszystko, co jadł


na przyjęciu, jakie mu wyprawiono z okazji pierwszej komunii.

W końcu od tego słuchania zachciało mi się jeść. Chciałem poprosić mamę, żeby mi dała jajko na twardo, ale nie usłyszała, bo ręce trzymała na uszach, pewnie z powodu wiatru.

— Wygląda pan trochę blado — powiedział pan Lanternau do taty — dobrze by panu zrobił kubek letniego baraniego łoju.

— Tak — powiedział tata — to całkiem niezłe z ostrygami, polanymi gorąca czekoladą.

Wyspa Mgieł była już niedaleko.

— Wkrótce będziemy na miejscu — powiedział pan Lanternau do taty — co by pan powiedział na zimny sznycel albo kanapkę, zanim wysiądziemy?

— Ależ z przyjemnością — odpowiedział tata — morskie powietrze pobudza apetyt!

I tata wziął koszyk z suchym prowiantem, a potem zwrócił się do właściciela statku.

— Może kanapkę, kapitanie, zanim dobijemy? — zapytał. No i w ogóle nie dopłynęliśmy do Wyspy Mgieł, bo na widok kanapki właściciel statku strasznie się rozchorował i trzeba było czym prędzej wracać do portu.

Na plaży pojawił się nowy nauczyciel gimnastyki i rodzice pospieszyli zapisać dzieci na lekcje. W swej rodzicielskiej mądrości sądzili, że zapewnienie dzieciom zajęcia przez godzinę dziennie wyjdzie wszystkim na dobre.


Gimnastyka

Wczoraj przyszedł nowy nauczyciel gimnastyki.

— Nazywani się Hektor Duval — powiedział — a wy?

— My nie — odpowiedział Fabrycy i to nas

okropnie rozśmieszyło. Byłem na plaży z chłopakami z pensjonatu, Błażejem, Fortunatem, Mamertem — ale z niego głupek! — Ireneuszem, Fa-brycym i Kosmą. Na lekcję gimnastyki przyszło jeszcze masę innych chłopaków, ale oni są ż pensjonatów Albatros i Mewa i my ich nie lubimy.

Kiedyśmy skończyli się śmiać, nauczyciel zgiął ręce i zrobiły mu się na nich dwie góry mięśni.

— Chcielibyście mieć takie bicepsy? — zapytał.

— Phi — odpowiedział Ireneusz.

— Mnie się to nie podoba — skrzywił się Fortunat, ale Kosma powiedział, że tak, czemu nie, on chciałby mieć takie rzeczy na rękach, żeby się chwalić przed chłopakami w szkole. Denerwuje mnie ten Kosma, zawsze chce zwrócić na siebie uwagę. Nauczyciel powiedział:

— Więc jeśli będziecie grzeczni i jeśli będziecie pilnie uczęszczać na lekcje gimnastyki, po powrocie z wakacji wszyscy będziecie mieli takie muskuły.

Potem poprosił, żebyśmy się ustawili rzędem, a Kosma powiedział do mnie:

— Założę się, że nie umiesz fikać koziołków tak jak ja. — I fiknął koziołka.

Rozśmieszyło mnie to, bo w koziołkach jestem świetny, i pokazałem mu, co potrafię.

— Ja też umiem! Ja też umiem! — powiedział Fabrycy, ale nie umiał. Za to dobrze fikał Fortunat, w każdym razie dużo lepiej od Błażeja. Właśnieśmy sobie fikali w najlepsze, kiedy usłyszeliśmy głośne gwizdki.

— Może już starczy? — zawołał nauczyciel. — Prosiłem, żebyście się ustawili rzędem, będziecie mieli cały dzień na błaznowanie!

Ustawiliśmy się rzędem, żeby nie było draki, i nauczyciel powiedział, że pokaże nam, co robić, żeby wszędzie mieć pełno muskułów. Podniósł ręce, a potem je opuścił, podniósł i opuścił, podniósł i jakiś chłopak z pensjonatu Albatros powiedział, że nasz pensjonat jest brzydki.

— Nieprawda — zawołał Ireneusz — nasz pensjonat jest śliczny, to wasz jest okropnie brzydki!


— U nas — powiedział jakiś chłopak z Mewy — co dzień wieczorem są czekoladowe lody!

— Wielkie mi co — krzyknął jeden z tych, co mieszkają w Albatrosie — u nas są i w południe, a w czwartek były naleśniki z konfiturami!

— Mój tata — pochwalił się Kosma — zawsze bierze dodatkowe dania i właściciel daje mu wszystko, co tylko zechce!

— Nieprawda, ty kłamco! — powiedział jakiś chłopak z pensjonatu Mewa.

— Długo jeszcze będziecie tak gawędzić? — zawołał nauczyciel gimnastyki, który nie ruszał już rękami, bo je skrzyżował na piersiach. Za to strasznie ruszały mu się dziurki od nosa, ale nie myślę, żeby od tego robiły się muskuły.

Nauczyciel przejechał ręką po twarzy, a potem powiedział, że ćwiczenia ramion odłożymy na później, a na początek urządzimy sobie zabawę. Fajny chłop z tego nauczyciela!

— Zrobimy wyścigi — powiedział. — Ustawcie się w szeregu, o tutaj. Ruszycie na gwizdek. Kto pierwszy dobiegnie do parasola, zostanie zwycięzcą. Gotowi? — i nauczyciel zagwizdał. Ale pobiegł tylko Mamert, bo myśmy oglądali muszlę, którą znalazł na plaży Fabrycy, a Kosma opowiadał nam, że niedawno znalazł dużo większą i da swojemu tacie, żeby sobie z niej zrobił popielniczkę. Wtedy nauczyciel rzucił na ziemię gwizdek i zaczął go strasznie kopać. Od dawna nie widziałem, żeby ktoś tak się złościł. Ostatni raz to chyba było w szkole, kiedy Ananiasz, który jest najlepszym uczniem w klasie i ulu-bieńcem naszej pani, dowiedział się, że jest drugi z klasówki z arytmetyki.

— Będziecie mnie wreszcie słuchać?! — krzyknął nauczyciel.

— No co — powiedział Fabrycy — właśnie mieliśmy pobiec, psze pana, przecież się nie pali.

Nauczyciel zacisnął oczy i pięści, przechylił głowę do tyłu, a dziurki od nosa znów mu się ruszały. Potem opuścił głowę i zaczął mówić bardzo wolno i bardzo łagodnie.

— Dobrze — powiedział — zaczynamy jeszcze raz. Wszyscy gotowi do startu.

— O nie — krzyknął Mamert — ja się tak nie bawię! Ja wygrałem, bo pierwszy dobiegłem do parasola! To niesprawiedliwe i zaraz poskarżę się tacie! — i zaczął płakać i kopać piasek nogami, a potem powiedział, że jak tak ma być, to on sobie idzie, i odszedł z płaczem. Myślę zresztą, że dobrze zrobił, bo nauczyciel patrzył na niego tak samo jak tata na potrawkę, którą dostaliśmy wczoraj na kolację.

— Moje dzieci — powiedział nauczyciel — moje drogie dzieci, moi przyjaciele, jeśli któryś nie zrobi tego, co mu każę... przyłożę mu takiego klapsa, że długo popamięta!

— Nie wolno panu — powiedział ktoś — tylko tacie, mamie, wujkowi i dziadkowi wolno mi dawać klapsy! — Kto to powiedział? — zapytał nauczyciel.

— To on — powiedział Fabrycy pokazując na jakiegoś chłopaka z Mewy, strasznego mikrusa.

— Nieprawda, ty wstrętny kłamco — powiedział mikrus i Fabrycy rzucił mu piaskiem w twarz, ale mikrus okropnie mu przywalił. Myślę, że musiał już przedtem chodzić na gimnastykę. Fabrycy był taki zdziwiony, że zapomniał się rozpłakać. Wtedy wszyscy zaczęliśmy się bić, ale chłopaki z Albatrosa i z Mewy to świnie i zdrajcy.

Kiedy skończyliśmy się bić, nauczyciel, który siedział na piasku, wstał i powiedział:

— Dobrze. Przejdźmy do następnej zabawy. Ustawcie się twarzą do morza. Na mój znak wszyscy pobiegniecie do wody! Gotowi? Start!

To nam się bardzo podobało, bo na plaży, nie licząc piasku, najfajniejsze jest morze.

Polecieliśmy pędem, woda była fajna, zaczęliśmy na siebie pryskać i skakać razem z falami, Kosma krzyczał: „Patrzcie na mnie! Patrzcie na mnie! Płynę crawlem!", a kiedyśmy się odwrócili, nauczyciela już nie było...

Dzisiaj przyszedł nowy nauczyciel gimnastyki.

— Nazywam się Juliusz Martin — powiedział — a wy?

Wakacje upływają w miłej atmosferze i ojciec Mikołaja nie miałby zastrzeżeń do pensjonatu Rybitwa, gdyby nie potrawka, zwłaszcza od czasu kiedy znalazł w niej muszlę.

Ponieważ chwilowo nie ma nauczyciela gimnastyki, dzieci szukają sobie innych zajęć, aby dać upust rozpierającej je energii...


Maty golf

Dzisiaj postanowiliśmy pograć sobie w małego golfa, który znajduje się obok sklepu z pamiątkami. Mały golf jest okropnie fajny, zaraz wam wytłumaczę: jest osiemnaście dołków, dostajecie piłki i kije i chodzi o to, żeby wrzucić piłki do dołków, jak najmniej razy uderzając w nie kijem. Żeby piłka dostała się do dołka, musi przejść przez małe zamki, rzeki, zakręty, góry, schodki — coś niesamowitego. Tylko pierwszy dołek jest łatwy.

Читать книгу онлайн Wakacje Mikołajka - автор Rene Goscinny, Jean-Jacques Sempe или скачать бесплатно и без регистрации в формате fb2. Книга написана в году, в жанре Проза для детей. Читаемые, полные версии книг, без сокращений - на сайте Knigism.online.